Miałem ambicje wstać wcześnie rano, zjeść pożywne śniadanie z białego chleba i twarożku i pójść pobiegać. Na ambicjach się skończyło.
Już od dawna nie czułem takiego bólu w nogach. Mięśnie moich łydek, pachwin i pośladków po pierwszym dłuższym biegu w życiu muszą przypominać naprężone struny gitary, naciągnięte za szybko
i zbyt energicznie. Dlatego od samego rana każdy mój krok kończy się nieomal wypadkiem. Mogę tylko dziękować opatrzności, że nie mam dużego mieszkania. Lepiej osunąć się na ścianę pokrytą ciepłą boazerią, niż podłogę wyłożoną błyszczącą glazurą.
Najwięcej trudu sprawia mi zejście po schodach. Chociaż jeżdżę windą, na parterze ciągle pozostaje kilka stopni do pokonania. Dokładnie siedem. Dlaczego wcześniej ich nie zauważyłem? Zupełnie jakby pojawiły się dzisiaj. Jeszcze tydzień temu były mi zupełnie obojętne. Dzisiaj pokonanie ich wymaga nie lada koncentracji i skupienia uwagi. Żeby się z nimi oswoić, nadałem im imiona.
Pierwszy to Eugeniusz. Nieco spadzisty, nie trzyma poziomu. Stawiam na nim prawą stopę, która od razu zsuwa się na drugi ze stopni, którym jest Stefan. Ten jest lśniący i śliski, nieco szerszy. Staję na nim pewnie. Próbuję złączyć nogi i wydobyć się z bolesnego szpagatu. Lewą stopę stawiam na trzecim ze stopni, Fryderyku, pokrytym brunatną plamą. Później Zbigniew i Teofil, przeciętniaki. Szósty jest Bonifacy, najtrudniejszy ze wszystkich. Lewa strona schodka jest odłupana i poszarpana, prawa wyślizgana
i zdradliwa. Zawsze go przeskakiwałem. Dzisiaj muszę uważać. Najpierw stawiam na nim prawą stopę, po chwili dołączam lewą. Zerkam na ostatni ze stopni. To Konstanty - najniższy i najłagodniejszy ze wszystkich. Pokonanie go nie stanowi problemu nawet dla mnie.
Zapomnienie o tych siedmiu wspaniałych - Eugeniuszu, Stefanie, Fryderyku, Zbigniewie, Teofilu, Bonifacym
i Konstantym - będzie moim pierwszym zwycięstwem.
Zobacz oficjalną stronę 5 mBank Maraton
powrót
Siedmiu Wspaniałych